Tu zaczęłam poznawać prawdziwe życie wiejskie, tak o całe niebo różne od tego, co my mieszczuchy określamy tą nazwą, kiedy w pięknym okresie letnim przenosimy się do naszych wytwornych domów wiejskich. W pierwszych dniach maja, to jest w czasie, kiedy mój mąż z powodu swoich spraw handlowych nie mógł dojeżdżać do Oliwy, wyjeżdżałam rokrocznie z dzieckiem do rodziców i przebywałam tam do początku czerwca. Szron i śnieg spadał wtedy nieraz na drzewa wypuszczające pierwsze pąki, ale w tym klimacie wiosna jest potężną bohaterką, która krótki czas swego władania umie wspaniale wyzyskać. Zanim zdołasz się rozglądnąć, znika ostatni ślad zimy i wszystko uwieńcza kwiecista wspaniałość, a pieśń słowików dźwięczy w krzakach pod dopiero co rozkwitniętymi liśćmi. Jedynie w promieniu półtorej mili wokół Sztutowa znajduje słowik odpowiednie dla siebie pomieszczenie. Bliżej miasta, w stronę Oliwy, a także dalej, w drodze ku Berlinowi, nie słyszy się ich treli zupełnie, gdy tymczasem około Sztutowa osiada ich corocznie mnóstwo. Klimat jest tam nie mniej ostry, wody i gęstych krzaków nie brak również w okolicy Gdańska i zamiłowanie ich do tego miejsca pozostanie zagadką. Że jednak większość moich rodaków schodzi ze świata nie słysząc inaczej słowika, jak bojaźliwie skarżącego się za prętami wąskiej klatki, to jest pewne.
Nie tylko w miesiącu maju, ale i w czasie gorącego lata nie odstraszała mnie daleka, piaszczysta droga do Sztutowa, ile razy było to tylko możliwe. Wypady te powtarzałam nawet w środku zimy, pędząc w dobrze zaopatrzonych saniach po pokrytej lodową taflą Wiśle, aby przebyć kilka dni wśród swoich. Szczęśliwe, szczęśliwe czasy, które wtedy z nimi przeżyłam. Każde moje odwiedziny podobne były do odnalezienia się po długiej rozłące. Wzajemnym opowiadaniom i zwierzeniom nie było końca, tak dla mojej matki, jak dla mojej siostry Lotty i mnie. Było to tak mało, tak nic nie znaczące, a jednak tak wiele, że nieraz północ zaskakiwała nas na poufnych szeptach. Poza tym w owym dalekim zakątku świata nawet w zimie nie było wcale tak samotnie, jak można się było spodziewać po niedostatku tego, co na wsi nazywa się przyjemnym sąsiedztwem. W żadnym wypadku nie brakło nam kontaktu z ludźmi, nie było tylko tak zwanej „socjety”, tej nieraz najbardziej nudnej rzeczy na świecie. Tak w lecie, jak i w zimie, wozem lub konno, odwiedzali nas nieustannie sąsiedzi, którzy chcieli przedłożyć memu ojcu jakąś prośbę lub sprawę. Według wymagań rozległego gospodarstwa liczni parobcy i dziewczęta, pozostający w służbie u mego ojca, piwowar, piekarz, gorzelnik ze swymi pomocnikami wykonywali swe prace w przeznaczonych do tego osobnych budynkach. Gorzelnictwo, jako rodzaj monopolu, nie należało wcale do ostatnich uprawnień mego ojca. Wszyscy ci ludzie tak bardzo zróżnicowani w poziomie i wymogach, odpowiadający podobnemu układowi w miastach, przedstawiali sobą różnorodność, która w znacznej mierze przyczyniła się do tego, by nasze życie rodzinne uchronić od usypiającej monotonii.
Z tego, dla mnie zupełnie nowego środowiska wyniosłam nieocenioną korzyść: miałam możność poznania wielu ciekawych zapatrywań, które inaczej pozostałyby dla mnie niedostępne.
- Mais c’estr tout comme chez nous! – wołałam nieraz śmiejąc się przy bliższym zapoznawaniu się z obyczajami, sposobem myślenia i zasadami ludzi wiejskich, którym przypatrywałam się z niestrudzonym zajęciem.
Panowie poeci, zwłaszcza owi z czasów mej sentymentalnej młodości, grzeszyli przeciwko prawdzie, podnosząc z naszą ujmą wielką wierność, uczciwość, pobożność i dobre obyczaje prostego wieśniaka. Są oni tacy sami jak my, a my jesteśmy jak oni, obie strony z tego samego kruszcu, a jedynie grubszy albo piękniejszy sposób wykonania formy tworzy właściwą różnicę. Duchową kulturą i naukowymi wiadomościami przewyższamy wieśniaka. U niego występuje natomiast wrodzona bystrość, właściwa mu przebiegłość i prawdziwy dowcip, nieraz w tak wysokim stopniu, że nasza nauka wydoskonalona przez wychowanie nie może mu dotrzymać kroku.
Wszystko mnie zajmowało w Sztutowie, i nie tylko z powodu nowości. Wielką przyjemność sprawiało mi właściwe gospodarowanie, na którego czele wprawdzie początkowo z niewielkim doświadczeniem, ale z tym większą gorliwością i stąd wynikającym dobrym skutkiem stanęła moja siostra Lotta, aby mej matce spokojną i beztroską zapewnić starość.
Liczne krowy, konie, stada ptactwa domowego wokół nas, a zwłaszcza bocian, który od niepamiętnych czasów punktualnie w określonym terminie zajmował znane mu gniazdo na szczycie stodoły – jakże to wszystko lubiłam, jak mnie wszystko cieszyło! A balet młodych, późną jesienią i zimą urodzonych zwierząt, które z ciemnych stajen pierwszego rzeczywiście ciepłego dnia majowego były wypędzane na jasne, słoneczne podwórze! Głupie, niezgrabne cielęta, oślepione nigdy nie widzianym słońcem, rozpędzały się szerokimi głowami wprost w bramy i ściany budynków. Kosmate źrebaki w szalonych, wesołych podskokach kręcące się jak pijane, wesołe okrzyki i śmiechy parobków i dziewcząt chroniących się za drzwiami i węgłami stajen, aby zabezpieczyć się od dowodów radości swych wypuszczonych na swobodę wychowanków – wszystko to bawiło mnie bardziej niż najzgrabniejszy groteskowy taniec.
Sztutowo jednak, jak wszystko na tym świecie, miało też odwrotną stronę swego medalu, a ta przedstawiała mi się dostatecznie ponuro, skoro jej się dobrze przyglądnęłam, aby wiele godnego pochwały zakryć swym cieniem. Polegała ona na pewnych przynależnych do dóbr przywilejach czy uprawnieniach, tak zwanych starych prerogatywach, które słuszniej nazwać by należało bezprawiem, gdyż pochodziły jeszcze z tych dawnych czasów, gdy w Gdańsku i Malborku panował zakon krzyżacki. Były to smutne pozostałości owego średniowiecznego feudalizmu, poniżające wolno urodzonego obywatela do poddaństwa, przeciw czemu moje silne poczucie wolności oburzało się i nie mogłam pojąć, jak przy republikańskim ustroju mego ojczystego miasta mogły się uchować aż dotąd.
Na przykład każdej soboty widziałam większą ilość kobiet i dziewcząt ze wsi z miotłami i grabiami, wezwanych do oczyszczenia i uporządkowania podwórza przed domem mego ojca, podczas gdy karbowy [nadzorujący darmową pracę chłopów w folwarku] stał nad nimi z harapem [bicz], żeby ich pilnować. Ojciec chętnie byłby zniósł ten zwyczaj na naszą prośbę albo przynajmniej oszczędził nam niemiłego widoku tego człowieka, ale nie chciał swego następcy pozbawiać żadnego z odziedziczonych uprawnień, a sam karbowy miał sobie za punkt honoru posiadanie prawa do tej czynności, chociażby miała się ona ograniczyć tylko do stania na straży przy bramie.